Uciekali jak zające.

Wszystko co związane z II Wojną Światową
ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Festung
SPEC
SPEC
Posty: 1522
Rejestracja: 8 lis 2012, o 18:35
Województwo: Wybierz
Lokalizacja: Sátoraljaújhely

Uciekali jak zające.

Post autor: Festung »

Nagle, jakieś dziesięć metrów przed nami niespodziewanie pojawił się dowódca tego oddziału, który krzyknął: - Chłopcy szczo wy poduryły? - Myślał zapewne, że doszło do przypadkowej strzelaniny między jego podwładnymi. Zanim dostrzegł orzełki na czapce padł skoszony serią, a z nim kilku innych banderowców.



- Z naszych obserwacji wynikało, że w Wysocku mieścił się punkt przerzutowy UPA z Generalnej Guberni na Wołyń, przez który szły dla niej broń, pieniądz, rozmaite zaopatrzenie - mówi Władysław Tołysz. - W sąsiedniej miejscowości w Bindundze my też mieliśmy podobną placówkę. Jedna z dwóch podległych „Kordowi”. Pierwsza znajdowała się w Jagodzinie na stacji. Zajmowała się ona przerzucaniem kurierów do Warszawy i odbieraniem kurierów jadących z Warszawy na Wołyń. Druga funkcjonowała w Dubience po stronie Generalnego Gubernatorstwa, a po wołyńskiej w Bindundze. Wszyscy, którzy korzystali z usług tej grupy przeprawowej jadąc z Wołynia do Warszawy musieli przed Dubienką przechodzić przez Wysock, ukraińską wieś, w której funkcjonowała silna placówka OUN. W pewnym momencie nasi kurierzy zaczęli najzwyczajniej ginąć. „Kord” kazał prześledzić całą drogę kurierów i bez trudu odkryliśmy, że ginęli oni w Wysocku. Nie było to trudne. Każdy z kurierów zgodnie z kontrwywiadowczą procedurą był dokładnie obserwowany, jak i w co jest ubrany, jaką nosi czapkę, płaszcz czy buty. Ustaliliśmy, że w Wysocku bardzo dużo osób chodzi w ubraniach naszych kurierów. Jednoznacznie wynikało z tego, że w Wysocku są wyłapywani i mordowani. „Kord” podjął decyzje o likwidacji ukraińskiej placówki. Zadanie miał wykonać jeden z plutonów, czyli połowa oddziału pod bezpośrednim dowództwem „Korda”. Ja także wyruszyłem z nim, choć uzbrojony byłem tylko w niemieckie parabellum. Maszerując do Wysocka dotarliśmy nad rzeczkę Neretwę, na której jakieś 300 m od wioski Rakowiec był mostek. Na nim o mało nie daliśmy się zaskoczyć. Gdy zbliżyliśmy się do mostku, z ciemności usłyszeliśmy głos - styj, kto ide?.

Załatwiajcie sprawy

- Myśmy się tego nie spodziewali. Wszyscy znali język ukraiński , więc sytuacja została opanowana. „Kord”, który nauczał języka ukraińskiego wysunął się do przodu i uspokoił ukraińską czujkę. Powiedział, ze jesteśmy oddziałem UPA z Zapola, idącym do Bindungi na Lachów. Jej członkowie poczęstowali nas papierosami i powiedzieli - no to idźcie, załatwiajcie sprawy. Ruszyliśmy w dalszą drogę , choć ja od razu zdziwiłem się, dlaczego „Kord” nie kazał ich zlikwidować i wrzucić do Neretwy. Gdy dotarliśmy do Wysocka, szybko okazało się, że kwaterująca we wsi ukraińska grupa zdążyła się wycofać. „Kord” polecił wówczas spalić wioskę, by pozbawić banderowców ważnej części zaplecza. Rozbiegliśmy się po wsi opuszczonej przez mieszkańców i po kilkunastu minutach cała stała w płomieniach. Wtedy zaczęła się kanonada. Wszystkie budynki gospodarcze we wsi były wypełnione różnego rodzaju amunicją, wieś stanowiła jej jeden wielki magazyn. Granaty, miny i pociski co chwila się rozrywały. Trzeba było ze stamtąd szybko uciekać. Podczas wycofywania się omal nie zginąłem. Natknąłem się na wysoki płot. Zaledwie mogłem sięgnąć palcami do słupków. Ubrany zaś byłem w płaszcz wojskowy, sięgający niemal ziemi. Wraz ze mną byli jeszcze dwaj koledzy. Wszystkie budynki naokoło się paliły i do tyłu już wycofać się nie było można. Jakimś nadludzkim wysiłkiem udało mi się sforsować płot, zrobili to również koledzy, gdybyśmy się ociągali, to za chwile zabrakłoby tlenu. Pożar zabudowań był bowiem bardzo intensywny. Za płotem musieliśmy przeskoczyć przez klepisko stodoły, której wrota były z obu stron otwarte. Naciągnąłem płaszcz na głowę, żeby nie poparzyć twarzy i chodu do przodu. Gęsta poranna mgła umożliwiła nam wycofanie i ponowną koncentrację oddziału na zagonie tyczkowej fasoli. Gdy policzyliśmy się ustalając, ze wszyscy są nagle z boku zaczął terkotać karabin maszynowy. Okazało się, że oddział ukraiński wrócił do wioski i myśląc, że dalej w niej jesteśmy, zaczął ją ostrzeliwać. Gęsta mgła sprawiła, że nas nie zauważyli. To nas uratowało. Kolega zdjął buty i z siekierka w ręku podczołgał się z tyłu do strzelającego karabinu maszynowego i po chwili wrócił z nim na ramieniu. Bez jednego wystrzału załatwił całą obsługę.

„Kord” zarządził kontratak

- „Kord” zarządził wtedy kontratak, który tak zaskoczył upowców, że uciekali jak szczury. Na ich karkach wjechaliśmy do wioski Bołtuny. W miejscowości tej wdaliśmy się w lekką strzelaninę. Gdy hamowaliśmy pościg, żeby nie wpaść w jakąś zasadzkę, nagle jakieś dziesięć metrów przed nami niespodziewanie pojawił się dowódca tego oddziału, który krzyknął: - Chłopcy szczo wy poduryły? - Myślał zapewne, że doszło do przypadkowej strzelaniny między jego podwładnymi. Zanim dostrzegł orzełki na czapce padł skoszony serią, a z nim kilku innych banderowców, którzy wyskoczyli za nim. Ruszyliśmy do przodu, goniąc resztę. Okazało się, że część oddziału kąpała się w rzece. Początkowo rzucili się w stronę wsi, ale jak zaczął strzelać do nich nasz karabin maszynowy, to uciekli w popłochu tylko w koszulach w stronę Wydźgowa. Zabraliśmy później spora ilość łupów, kilka wozów zaopatrzenia, wspaniałe konie oraz dokumenty oddziału, rozkazy, hasła dla poszczególnych oddziałów itp. W swojej późniejszej pracy posługiwaliśmy się tymi hasłami, w rezultacie czego Ukraińcy zgłupieli, nie wiedzieli, co się dzieje. Pamiętam, że ja zajrzałem do ich kuchni polowej, gdzie kucharz odgrzewał grochówkę na śniadanie. Policzyłem ilość porcji, żeby zorientować się w sile tej bandy. Był to oddziału żandarmerii upowskiej, skupiający w swoich szeregach największych bandziorów. To oni m.in. brali najaktywniejszy udział w wymordowaniu Ostrówek. W mordowaniu bezbronnych odnosili „sukcesy”, a w zetknięciu z naszym batalionem nie przedstawiali żadnej wartości bojowej i uciekali, gdzie pieprz rośnie. Echo tylko odbijało ich okrzyki: Stepane, Iwane wtikajte! Że Poliaki bijut!

„Waleczność” upowców

Władysław Tołysz macha ręką mówiąc o waleczności banderowców. Znając źródła ukraińskie podkreśla też, że są one nic nie warte. Cytowane przez nie dokumenty robią z tchórzy herosów. By nie być gołosłownym jeden z nich w tłumaczeniu polskim zacytował: „Rozkaz drugiego kurenia numer dwa z dnia 10 września zginął od polskiej kuli dowódca 3 sotni Woron wraz z dwoma powstańcami tej sotni. Cześć poległym oddać jednocześnie ciszą. Na dowódcę 3 sotni wyznacza się dowódcę plutonu Czumaka. Dowódca kurenia Pawluk”. - W rozkazie tym nie wspomniano, że cała sotnia została rozbita i poniosła ciężkie straty - podkreśla Władysław Tołysz.

Nie był to oczywiście jedyny przykład waleczności upowców zapamiętany przez niego.

- Pewnego razu wyprawiliśmy się z porucznikiem „Sokołem” aż z Zamłynia pod Luboml do Zapola idąc tropem banderowców - wspomina. - Gdy doszliśmy do wsi, w której spodziewaliśmy się ich zastać po całonocnym marszu okazało się, że ci uciekli. Trafiliśmy na gorące jeszcze pozostawione przez nich ślady. Okazało się, że uciekli dosłownie na nasz widok. Nie byli pewni, ilu nas jest i woleli nie ryzykować. My zmęczeni po całonocnym marszu rozeszliśmy się po stodołach, by się przespać i wypocząć. Gdzieś koło południa, gdy słoneczko ładnie świeciło, nagle rozległy się strzały z karabinów maszynowych. Banderowcy zaatakowali nas z trzech stron, chcąc zmusić do wycofywania się w kierunku na Luboml, pod lufy niemieckiego garnizonu stacjonującego o jakieś dwa, trzy kilometry. My jednak ruszyliśmy ze skrzydła do kontrataku, nie cofając się w stronę Lubomla, czego banderowcy zupełnie się nie spodziewali. Ja z porucznikiem „Cieniem” jako jeden z pierwszych ruszyłem na banderowców i mało nie przypłaciłem tego życiem. Jeden z banderowców celował w moją głowę , ale kula ześlizgnęła się cudem po daszku czapki. Padłem wtedy za kopcem ziemniaków. Banderowiec strzelał w kopiec, chciałem mu odpowiedzieć, ale porucznik „Cień” krzyknął do mnie - nie podnoś się, zaraz go załatwimy. Po chwili w stronę Ukraińca zaterkotał nasz karabin maszynowy i ten umilkł. Ukraińcy reagując na nasz kontratak zaczęli panicznie uciekać i ryglujące nas skrzydło szybko odgięliśmy, odpychając je o pół kilometra.

Pościg

- Nasz kontratak zamienił się w pościg. W pewnym momencie, gdy byłem na wzgórku zobaczyłem trzech Ukraińców uciekających w popłochu z karabinem maszynowym. Miałem znakomite wyniki w strzelaniu i jak „przymierzyłem się” do środkowego , to po chwili padł. Tych dwóch rzuciło karabin maszynowy i uciekło. Mogłem zdjąć jeszcze jednego, ale uznałem, że ten jeden wystarczy! Ukraińcy widząc, że udało się nam rozbić ich skrzydło, zaczęli uciekać jak zające... Później w jednym z „Lytopysów UPA” przeczytałem, że stracili trzech ludzi, tymczasem zatłukliśmy ich tam znacznie więcej. Zepchnęliśmy ukraiński oddział w stronę lasu w Kokorawcu, w którym wpadli na oddział partyzantki sowieckiej „Iwanowa”, który się zawsze trzymał naszego batalionu. On także przywitał ich ogniem, nie dopuszczając do gajówki, w której stanął na kwaterę. Jeden z naszych partyzantów, mój daleki kuzyn też niestety pod Zapolem poległ. Walcząc jako celowniczy karabinu maszynowego dostał w bok serię karabinu maszynowego i skonał po kilku godzinach. Gdyby trafił do szpitala na operację, być może byłyby jakieś szanse uratowania go. Wtedy jednak nie mieliśmy takiej możliwości. Po usunięciu banderowców z Zapola, cały teren działania naszego batalionu był z nich oczyszczony. „Kord” postanowił wtedy podjąć przeciwko nim akcję na terenie Lubelszczyzny po drugiej stronie Bugu. Działało tam wielu ukraińskich sołtysów, którzy mając doskonałe rozpoznanie terenu dawali się mocno we znaki Armii Krajowej. W wyniku ich denuncjacji wielu żołnierzy AK zginęło z rąk gestapo. „Kord” sformował oddział złożony z ludzi znających język niemiecki i przebranych w niemieckie mundury. Miał on też przewodników z oddziału porucznika „Małego”, który działał wcześniej w rejonie Dubienki po tamtej stronie Bugu i miał dobrą orientację w terenie. Akcja ta zakończyła się pełnym sukcesem. Ja w niej nie uczestniczyłem, ale znam jej przebieg w relacji kolegów. W jednej z wsi ukraiński sołtys sam przyszedł do naszego oddziału z meldunkiem, jaki miał wysłać do gestapo w Chełmie. – Dobrze, że was spotkałem, bo mam tu listę 20 polskich bandytów, miałem ją wysłać, ale widzę, że tu też przekażę w dobre ręce. Kolega, który najlepiej mówił po niemiecku odrzekł mu, że istotnie przekaże te listę w dobre ręce. Gdy spojrzał na spis przygotowany przez ukraińskiego sołtysa z innymi kolegami, to podjęli decyzję, że trzeba go kropnąć na miejscu. W spisie figurowali wszyscy dowódcy plutonów AK z adresami, opisami czym się zajmowali itp. Gdyby wpadł on w ręce gestapo, straty polskiego podziemia byłyby ogromne...

Dopadli ich na biesiadzie

- W sumie takich donosicieli nasz oddział załatwił kilkunastu. W jednej ze wsi udało mu się dopaść nie tylko sołtysa, ale i zaproszonych przez niego gestapowców z Włodawy. Było to bowiem tuż po prawosławnym Bożym Narodzeniu i zaprosił ich do wspólnego świętowania. Miejscowe AK z Chełma wielokrotnie na nich polowało i nigdy nie udało się im ich dopaść. Nasi w mundurach niemieckich weszli do chałupy, w której trwała biesiada i zażądali od obecnych przepustek. Gestapowcy będący już po dobrym kielichu oświadczyli, że mają. – A broń gdzie trzymacie?- zapytał ich kolega.- Jest w drugim pokoju- powiedział gestapowiec, ale zaczął coś podejrzewać i bacznie przyglądać się kolegom. Jeden z kolegów uznał, że nie ma co czekać i położył wszystkich serią. Później historycy ukraińscy zaczęli zarzucać AK, że mordowała spokojnych ukraińskich chłopów. Na jednej z sesji naukowych powiedziałem ukraińskiemu profesorowi, że AK nie mordowała ukraińskich chłopów, tylko agentów gestapo. I to nie tylko Ukraińców. Jeżeli Polak donosił do gestapo, to też dostawał kulę w łeb. Zebrałem w sprawie tej akcji bardzo obszerną dokumentację. Została ona przeprowadzona w sposób brawurowy. Nasz oddział na szosie Hrubieszowskiej jadący na wozach minął nawet dużą kolumnę Niemców, udających się na samochodach w stronę Biłgoraja i Tarnogrodu, żeby wykończyć kwaterujący w tamtejszych lasach 9 pułk AK. Mróz był siarczysty. Niemcy na samochodach się nie zatrzymywali, pozdrawiali tylko naszych chłopców okrzykiem- heil!

Wysługiwali się wszystkim

Gros swoich wysiłków oddział „Korda” koncentrował na swoim terenie rozłożonym od Bugu do Lubomla poniżej torów kolejowych. Dzięki nim ludność polska na nim mieszkająca czuła się bezpiecznie. Niemcy z pewnością zdawali sobie sprawę z sytuacji, jaka panuje na tym terenie, a także, że rządzi na nim „Kord”, ale aż do momentu koncentracji 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty, tolerowali jego poczynania. Nie podejmowali przeciwko niemu żadnych działań. „Kord” wykorzystywał „ciszę” do szkolenia oddziału, a także likwidacji różnorakiej agentury.

- Działali na naszym terenie różni ludzie wysługujący się zarówno Niemcom, jak i Ukraińcom, a także Sowietom - wspomina Władysław Tołysz. - U nas w oddziale też był agent sowiecki. Bez przerwy się chciał urwać, odwiedzić rodziców, czy załatwić jakieś sprawy. „Kord” postanowił puścić za nim „ogon”, żeby zobaczył, z kim się on kontaktuje. W tej roli użył on człowieka, którego tamten nie znał. Szybko rozszyfrowaliśmy, że był on agentem NKWD. Nie podejmował on jednak żadnej działalności destrukcyjnej wewnątrz naszego oddziału. Nie próbował nikogo werbować, nie interesował się też niczym, co wykraczałoby poza jego obowiązki dowódcy drużyny. „Kord” kazał go bardzo pilnie obserwować i w razie jakichkolwiek ruchów świadczących, że podjął aktywną działalność , rozwalić natychmiast. Takie polecenie wydał m.in. mnie. Z mojej obserwacji wynikało jednak, że nigdy się nie uaktywnił. Wiedział, że nasz oddział złożony z młodych, zżytych ze sobą chłopców, pochodzący z jednego powiatu jest bardzo zwarty i na współpracę z Sowietami nikt z nich nie pójdzie. Żadnych problemów z jego powodu nikt nie miał. Po wojnie do naszego środowiska się nie zgłosił. W Ludowym Wojsku Polskim dosłużył się stopnia pułkownika. Żyje jeszcze i mieszka w Lublinie. Z nami się jednak nie kontaktuje. Zachowuje się tak, jakby dywizji nie było.

Marek A. Koprowski

http://www.kresy.pl/kresopedia,historia ... jak-zajace
Gdybym był cukierkiem jaki miałbym smak?
Byłbym twardym cukierkiem, innych opcji brak!
Dlaczego twardym skąd wybór taki?
One się wszystkim dają we znaki.
Stara szakala bajka.....
ODPOWIEDZ

Wróć do „II Wojna Światowa”