Pamietnik znaleziony w starym meblu.

Wszystko co związane z I Wojną Światową
ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
yukon
Administrator
Administrator
Posty: 10895
Rejestracja: 9 wrz 2012, o 22:46
Województwo: Wybierz
Lokalizacja: Wolna Republika Bieszczad.
Kontakt:

Pamietnik znaleziony w starym meblu.

Post autor: yukon »

Piekne wspomnienia warto przeczytac :spoko:


Jan Leń był żołnierzem armii austriackiej w czasie I wojny swiatowej. Jego pamiętnik znaleziony przez rodzinę przypadkiem w starym meblu pozwala spojrzeć na tamte burzliwe czasy okiem zwykłego człowieka wciągnietego w machinę wojny.
Dysponujemy historią spisaną przez naszego dziadka podczas I wojny światowej, na pamiętnik rodzina trafila wiele lat po śmierci dziadka. Znalezisko było dla wszystkich wielką niespodzianką To dziadek mojej żony Jolanty, zmarł w latach siedemdziesiątych XX wieku. Dopiero po śmierci Babci 10 lat temu , kiedy porządkowalismy rzeczy dziadków, znaleźlismy ten pamiętnik w starym sekretarzyku, do którego nikt nigdy nie zaglądał. Nikt nie wiedział o istnieniu pamiętnika nawet babcia. Dziadek nigdy nikomu nie opowiadał o swoich wojennych przeżyciach. Notatki napewno robił na gorąco bo nikt nie widział żeby cokolwiek spisywał i robił notatki. Szkoda, że nie pokazał go nam , można by go było dopytać o wiele rzeczy, a tak została tylko historia spisana na kartkach notesu.
Jan Leń urodził sie w Rogach w 1897 roku, ukończył tylko sześć klas szkoly podstawowej. Potem terminował w Krośnie w warsztacie ślusarskim. Mial zaledwie 19 lat gdy 15 listopada 1915 roku został żołnierzem armii austraickiej, a 27 grudnia 1915 r. Wyruszył z Przemyśla z kompanią marszową na wojnę na Bałkany.
Stary notes zapisany jest bardzo starannym pochyłym pismem, trudno uwierzyć, że notatki powstały podczas pełnej trudów podróży i na wojennym froncie. Zapiski są niezwykle skropulatne. Ale ich najważniejszą wartością jest to, że Jan Leń odnotowuje nie tylko daty. Jego wspomnienia są barwne i obrazowe, młody Jan opisuje w pamiętniku odwiedzane miejsca, sceny z codziennego życia żołnierzy, a nawet towarzyszące podróży nastroje, wreszcie szczegółowo opisuje bitwę z Rosjanami.
Z pamiętnika wyłania się obraz młodych zołnierzy, którzy opuszczali Przemyśl pełni optymizmu i ciekawości obcych krajów, w trakcie podróży stopniowo zaczynali jednak rozumieć, że nie jadą na zwyklą wyprawę, a zbliżajacy się front zaczynał budzić strach przed śmiercią.
Tadeusz Kapłon-Rybski


Pamiętnik z wojska
Dnia 27 grudnia 1915 roku wyjechałem z Przemyśla z kompanią marszową. Jechałem przez Lwów, Stanisławów, Kołomyję i wysiadłem w Śniatynie. Ze Śniatynia maszerowałem cały dzień do wsi Stecowej odległej od Śniatynia 20 km, tam byłem do 15 lutego. 15 lutego wyjechałem ze wsi Stecowa i przybyłem do Przemyśla, gdzie byłem wezwany do ewidencyjnej kancelarii w celu sprawdzenia mojej tożsamości po czem zostałem przydzielony do drugiej Kompanii marszowej. Od dnia 17 lutego 1916 roku do dnia 25 marca byłem w Przemyślu i wtemże dniu wyjechałem z Przemyśla.
Wyjeżdżając z Przemyśla byłem w dobrym humorze, bo z jednej strony pozbyłem się tego miasta i koszar gdzie nie jedną miałem przykrość, następnie byłem zadowolony i z tego, że zwiedzę nieznane mi dobrze kraje, ludzi i ich obyczaje, bo przecież jechaliśmy aż do Bośni pod granice czarnogórską. Dnia 25 marca 1916 roku wyruszyłem ze stacji Bakończyce, za Przemyślem leżącej dwa kilometry. Podróż z Bakończyc do granicy węgierskiej była dość wesoła, jechaliśmy przez Zagórz, Łupków. Do Zagórza przybyliśmy o godzinie 7 wieczorem 25 marca i tutaj dostałem kolację, w Łupkowie byłem dnia następnego o godzinie drugiej. O godzinie czwartej przejechałem granicę Galicji i Węgier, a o godzinie szóstej rano byłem w Medzilaborcu, a na godzinę 14 Miszkolcu. Następnie jechałem przez Budapeszt, …., Slawonski – Brot, Sarajewo, Mostar do Trebinje. Przez drogę nie zatrzymywaliśmy się nigdzie prawie. W Hawniskim (?) Brodzie tylko zatrzymaliśmy się, ponieważ musieliśmy czekać na pociąg transportowy, który nie był jeszcze gotowy do odjazdu.
Czas tutaj szedł bardzo prędko i wesoło, sypialiśmy pod namiotami, wstawaliśmy o godzinie 7 rano, godzinę mieliśmy ćwiczeń, a później cały dzień był wolny. Ja spędzałem wolny czas najchętniej nad Sawą przyglądając się wspaniałej rzece, która zwłaszcza wtem czasie wyglądała uroczo, uwijały się po niej małe czółna, tratwy i parowce. A wszystko to lśniło się w wiosennym słońcu i kołysało się na szarych falach wezbranej rzeki. Gdy tak po dwugodzinnym, a czasem i trzygodzinnym spacerze nad brzegiem rzeki, a czasem do tego poświęciłem jeszcze godzinę na zwiedzanie miasta, wróciłem pod namiot, obiad był już gotowy i jadłem go z wielkim apetytem. Po obiedzie godzina czasu poświęcona była na drzemkę, a potem znowu szedłem na przechadzkę i nie powracałem aż na kolację. Tak spędziłem w tem mieście cały tydzień i gdy pewnego poranka został wydany rozkaz by zwijać namioty, zwijałem je z pewnym żalem, bo tutaj przecież było jeszcze dość wesoło, ciepło i czasu nie brakowało na zaspokojenie mojej ciekawości.
Za godzinę kompania nasza gotowa była do odmarszu i niebawem rozpoczęliśmy marsz w kierunku miasta, przez które maszerowaliśmy wśród entuzjastycznych okrzyków miasta Brot Ślawonii. Wkrótce znaleźliśmy się na moście nad Sawą, który jest długi prawie na 1000 metrów i którem przechodzi również tor kolejowy. Gdy znaleźliśmy się na drugiej stronie rzeki, skręciliśmy na prawo i wmaszerowaliśmy do miasta Brot Bosni, tutaj rozłożyliśmy się na stacji i czekaliśmy na pociąg jeszcze 4 godziny. Ja czas ten spędziłem na zwiedzaniu miasta, którego typ budowy i mieszkańcy szczególnie mnie zainteresowali. Domy tutaj dość schludne, tylko że uderzają w oczy tem, ze są stosunkowo do naszych miast bardzo niskie i zbudowane przeważnie z kamienia. Mieszkańcy tutejsi składają się przeważnie z Chorwatów tylko strojem różnią się nieco od mieszkańców po prawej stronie Sawy, a wyróżniają się tem tylko, że noszą prawie wszyscy mężczyźni czerwone czapeczki, prawie na samym czubku głowy, można między nimi spotkać także prędzej mahometan.
W Brod w Bośni siedliśmy na pociąg wąskotorowy i wkrótce znaleźliśmy się w górach, tutaj krajobraz był szczególnie godny uwagi, z jednej strony stroma góra obrośnięta drzewami, przeważnie liściastemi, z drugiej potok górski w którem woda z zawrotna szybkością toczy się na dół po skałach,. Dalej znowu widać czeluście tuneli, do którego wjeżdżamy czasem i na pół godziny, a gdy tylko parowóz zagłębił się w czeluściach tunelu natychmiast zamykaliśmy drzwi i okna gdyż dym z lokomotywy wciskał się niemiłosiernie do każdego wagonu i jeszcze powiększał i tak panujący upał i zaduch. Niedługo jednak jechaliśmy przez te uroczą krainę, jaką jest Bośnia północna, a szczególnie niektóre jej okolice, bo już na drugi dzień wjechaliśmy w okolice jeszcze bardziej górzyste. Tutaj krajobraz był prawie że dziki, tylko gdzie niegdzie można było zobaczyć większe drzewo, gdyż całe dziesiątki kilometrów tak dolin jako tez gór zasłonione były olbrzymimi skałami, dziwnie tez wyglądały pod temi saklistemi górami wioski bośniackie zbudowane także z kamieni i pokryte niemi. Przyjechaliśmy nareszcie do miejsca przeznaczenia, do stacji i miasta Trebinje.
W Trebinje stacja kolejowa wygląda dość wzorowo, bo tez położył na jej budowie rękę rząd austryjacki. Budynki stacyjne wyglądają wzorowo widać tutaj ogromny budynek, pod którym się mieszczą duże poczekalnie, duże restauracje, mieszkanie naczelnika stacji, kancelaria ruchu. Magazyn towarowy i wiele innych. A wszystko to budowane było podług najnowszych planów, a utrzymywane jest do tego czasu – pomimo już rok trwającej wojny w należytym porządku. Na przeciwnej stornie toru kolejowego widać ogromne magazyny wojskowe. I nic to dziwnego, bo tutaj przecież jest ostatnia stacja austriacka nad granicą czarnogórską, tez przechodziły wszelkie transporty tak z wojskiem jak tez i materiałami wojennymi przeznaczonemi na front bałkański. Szły co prawda transporty także morzem, ale takie transportowanie wojska narażone było na wielkie niebezpieczeństwa, ponieważ łodzie podwodne włoskie panowały prawie całkowicie nad morzem Adriatyckim i mało który okręt mógł przejechać cały. W Trebinje pomieszczono nas za miastem w koszarach – barakach. Tutaj jednak nie spoczywaliśmy, ale cały dzień byliśmy w ruchu i tak: o godzinie 6 rano była pobudka, do siódmej musiał być każdy ubrany i po śniadaniu, o 7.15 była zbiórka i odmarsz na ćwiczenia. Ćwiczenia trwały do 11.30, obiad trwał do 13.30 i znowu ćwiczenia do godziny 18.00. Poczem następowała kolacja, dopiero po kolacji można było wyjść do miasta,
Pierwsze dni mego pobytu w Trebinje zeszły mi dość prędko, bo gdy tylko miałem trochę wolnego czasu zaraz szedłem zwiedzać miasto, które chociaż ubogiej okolicy, bo ze wszech stron otoczone górami, skalami jednak wygląd ma wspaniały, a nawet wygląda dość czysto i bogato. Widać tutaj bogate sklepy wspaniałe kawiarnie, o które szczególnie i najbardziej dba ludność Bośni, tam bowiem skupia się całe życie miast Bośniackich, widać tutaj bogatych kupców, uboższą ludność mieszczańską, nie brakuje też i wieśniaków, a wszyscy siedzą tu w bardzo zabawnych pozycjach, bo nogi każdy z pijących kawę – która jest ich ulubionym trunkiem – ma złożone pod siebie na sposób tak zwany turecki pomimo chodź siedzi na krześle. W sklepach pełno towarów, a najwięcej zaś można zobaczyć tytoniu, chleba świętojańskiego, fig, pomarańcz, cytryn i tym podobnych południowych owoców. Ludność Trebinje jest przeważnie muzułmańska, dlatego tez kobiet nie można było zobaczyć prawie wcale, a chociaż wyszła czasem na ulice taka wyznawczyni Mahometa, to całkiem była zasłonięta i twarzy jej, a nawet rąk nie można było wcale zobaczyć. Toteż nasi północni wielbiciele kobiet byli z tego bardzo niezadowoleni słyszałem tez prawie co dzień jak narzekali na to, iż jest jeszcze na świecie taki zacofany naród, który nie pozwala na to, żeby kobieta mogła się poszczycić swoją urodą. Bo trzeba wiedzieć, że kobiety muzułmańskie są bardzo ładne. Wpływa na to niezawodnie w dużej mierze ta zasłona, bez której żadna muzułmanka nie wyjdzie na ulicę, gdyż ona chroni ją doskonale przed promieniami południowego słońca i dzięki niej tylko muzułmanki mają delikatną cerę na twarzy.
Ale zwiedziwszy już dobrze każdy zakątek miasta nie chodziłem prawie do niego, ale zatrzymywałem się najczęściej na pomoście nad rzeka Trebinjcica, w której była niezliczona ilość dość dużych ryb, dość też było rzucić kawałek skórki z pomarańcza do wody, aby zobaczyć miliony ryb rozmaitego kalibru. Rzeka Trebinjcica opuszczając bramę mostową rozlewała się szeroko tworząc dość rozległe jezioro, dalej rozdziela się na trzy koryta i tworzy dwie dość duże wyspy, później schodzi się znowu i płynie jednym korytem. Ćwiczenia, które odbywaliśmy tutaj męczyły mnie bardzo, nie byłem co prawda przyzwyczajony do chodzenia po górach, ale byli tutaj tacy, którzy byli do nich przyzwyczajeni nie mogli znieść trudów na jakie byliśmy narażeni wspinając się na skaliste szczyty tych olbrzymich potworów, jak ich przeżywaliśmy.
Codziennie tez prawie odchodził ktoś do szpitala z moich kolegów, a chorowali na rozmaite choroby, najczęściej zaś były wypadki potłuczenia kamieniami. Chociaż co dzień prawie odchodził ktoś do szpitala z powodu potłuczenia się, ja jednak miałem szczęście i zawsze przychodziłem cało, ale chodź udało uniknąć mi się potłuczenia, za to nie uniknąłem świerzbu który panował w naszej kompanii, toteż po kilku wesołych wieczorach, które były ze szczypaniem i ??. musiałem wędrować do szpitala, w szpitalu tem byli ludzie rozmaitych narodowości i tak: byli tam Polacy, Czesi, Chorwaci, Węgrzy, Słowacy, Rumunii, Niemcy, Rusini nie brakowało tutaj także i Żydów, najwięcej jednak było Czarnogórców i Serbów, którzy wędrowali najpierw do obozu jeńców, a później znowu (…) co prawda, ale prawie wszyscy przywędrowali do szpitala. A bo też w takich obozach jenieckich stosunki panowały wprost okropne, nie było tam żadnej opieki lekarskiej, ludzie jak dzień tak i noc przebywali pod gołem niebem, albo tez w kiepskich barakach, gdzie nie było ani dobrego dachu, ani na czem się położyć, toteż spali ci ludzi na ziemi nie mając się czym przykryć, nic tez dziwnego, ze cała noc dochodził stamtąd płacz dzieci, lamenty i narzekania matek, a od czasu do czasu odzywał się mężczyzna, który mówił najczęściej takie słowa, o d których niejednej naszej kobiecie włosy stanęły by na głowie.
Ja w szpitalu nie byłem długo, bo tylko 10 dni. Powróciwszy do kompani nie byłem już długo w Trebinje, ponieważ znowu nowa ukazała się w kompanii choroba. Choroba tą była jaglica, a że jaglica jest chorobą zaraźliwą, więc komendant miasta, a raczej garnizonu odesłał nas do pewnej wioski, która leżała pod samą czarnogórską granicą. W wiosce tej jednak nie byliśmy długo, bo tylko miesiąc, gdyż jako oddział zapasowy zostaliśmy zapotrzebowani na front wschodni, gdzie było z austryjakami dość krucho.
Do Trebinje przymaszerowaliśmy dnia 13 czerwca, a zaraz na drugi dzień to jest 14 czerwca wsiedliśmy na pociąg i tego samego dnia odjechaliśmy. Jechaliśmy przez stacje: Hunia, Jasenica Ług, Mostar, Wojno, Raśkogóra, Dereźnica, Grabowica, i tem podobne małe stacje, których nie warto nawet wspominać, gdyż są to tylko przystanki prawie, wypada wspomnieć tylko Apani Mosti pod Sarajewem, gdyż jest to dość duża stacja oraz stacje mniejsze, Zenice i Zepce, w których to miejscowościach są polscy osadnicy.
Z Trebinje wyjechaliśmy 14 czerwca o godzinie 19.00, na godzinę 19 dnia 16 przybyliśmy do Brot Bośni, gdzie wsiedliśmy na pociąg szerokotorowy do Zanboru na Węgrzech pierwszej stacji przybyliśmy dnia 17 o godzinie 5 do Szabaki Przyjechaliśmy o godzinie 10.0 i tutaj dostaliśmy śniadanie. Śniadanie to składało się z kawałka chleba czarnej kawy i kawałka sera szwajcarskiego, nie było to więc nic nadzwyczajnego, a jednak smakowało mi lepiej aniżeli ciastko z białą kawą. Po śniadaniu wyruszyliśmy w dalsza drogę, więc nie za długo ukazało się nam w oddali drugie miasto, dość okazałe położone na równinie ze wszystkich stron prawie otoczone winnicami i ogrodami owocowymi, wjeżdżając tez na stacje myślałem sobie, ze może jesteśmy w Budapeszcie, tymczasem okazało się, gdy popatrzyłem na mapę, że jest to miasto Szeged, tutaj zatrzymaliśmy się nieco dłużej więc też dostaliśmy obiad, było to dnia 17 o godzinie 11. Przejeżdżaliśmy później przez następujące większe stacje: Nagy szalonto??, Debreczen, Erni?? Sze??? Nenieti?? Gdzie dostaliśmy kolacje, po kolacji położyliśmy się spać i chociaż spałem na ławce, nie mając żadnej poduszki ani tez żadnego pod sobą siennika, spało mi się nadzwyczaj smacznie, a nawet przyśniło mi się, że śpię w domu na łóżku, co gdy mi się przyśniło jeszcze smaczniej zasnąłem i tak przespałem do rana, gdy jednak przebudziłem się i zobaczyłem na około mnie a nawet i nade mną męskie twarze, rozczarowanie moje było wielkie.
Bo jak .spałem od różnych myśli, w śnie moim widziałem się w domu w ciepłej sypialni, dobrze okryty kołdra itd., a w rzeczywistości spałem na ławie w wagonie towarowem, przykryty co prawda, ale nie kołdrą tylko płaszczem, w czapce na głowie., w butach, a za poduszkę miałem mój kochany plecak, w którem się znajdował cały mój majątek, pilnowałem go też nieustannie ba za każdą drobnostkę w nim się znajdującą byłem odpowiedzialny.
Gdy po przetarciu ócz wyjrzałem z wagonu zobaczyłem, że wjeżdżamy do miasta, śledziłem też pilnie okolicę myśląc, że może zobaczę znajomą postać, albo chociaż dom podobny do naszych na Podkarpaciu, nic jednak zobaczyć nie mogłem i już miałem odejść od drzwi gdy w tem ozwał się świst lokomotywy i pociąg wjechał na dość dużą stację . Teraz dopiero dowiedziałem się gdzie jestem, bo zobaczyłem na budynku stacyjnym wypisane dużemi literami Mermarosz Sziged.
W Mermarosz Sziged nikt już z towarzyszy podróży nie spał więc ruch w wagonie panował ogromny, jedni wstawali i sprzątali zaraz swoje rzeczy, które mieli porozkładane po ziemi albo po ławkach, inni szukali wody, aby się umyć, byli i tacy co szukali co do zjedzenia, w tem też celu wybiegali na stację, a nawet na miasto, najwięcej zaś było takich co czekali na trąbkę, mając już przygotowane naczynia na śniadanie.
Niedługo też czekali na to śniadanie, bo już dawno było gotowe, kucharze czekali tylko na to, aby pociąg zatrzymał się gdzieś dłużej, toteż gdy dowódca transportu dowiedział się na stacji, że pociąg będzie stał całą godzinę zaraz kazał trąbić na śniadanie, co gdy żołnierze posłyszeli zrobili ruch jeszcze większy, ale teraz już szło wszystko ujęte w karby dyscypliny. Było więc słychać najpierw słowa komendy, następnie zaś widać było jak zachodził pluton za plutonem najpierw w dwurzędzie, później w jednem, nareszcie jak każdy żołnierz otrzymawszy pół litra czarnej kawy uciekał do wagonu, aby się nią nieco chociaż zagrzać.
Niedługo po śniadaniu dano znać sygnałem, że pociąg zaraz odjeżdża, jakoż po odezwaniu się sygnału naczelnika stacji ruszył pociąg w dalszą drogę ku granicy Galicji, było to dnia 19 czerwca o godz. ósmej.
Jak tylko wyruszyliśmy z Mermarosz Sziged okolica zmieniła się zupełnie. Dotąd jechaliśmy równiną węgierska, mając po obydwu stronach rozległą płaszczyznę porosłą zbożami wszelkiego gatunku i rozmaitymi warzywami, teraz znowu po obydwu stronach nic więcej nie było widać tylko góry i lasy, gdzieniegdzie tylko między górami porozkładały się małe wioski, ludność tych wiosek poubierana dziwacznie, bo w grubych obciskających nogę sukiennych spodniach i w bluzach z tego samego materiału, czapkach zaś baranich, butach zrobionych, a raczej w chodakach u których nie ma podeszwy tylko wprost kawałek skóry zasznurowanej na wierzchu – mężczyźni, kobiety zaś poubierane w spódnice i kaftaniki z tego samego sukna oraz buty tego samego kroju co i mężczyźni, tylko że poodziewane płachtami z płótna białego, także swojego wyrobu.
Wśród tych gór jechałem aż do południa i tak jeszcze nie było widoku, aby się wnet skończyły. O godzinie trzynastej przyjechałem do Kereszmero, tam dostałem obiad. Kereszmero, położone jest na granicy Galicji i Węgier, stacja Kereszmero zbudowana jest na pochyłości olbrzymiej góry, miasteczko zaś, a raczej wieś w dolinie, domy wszystkie prawie drewniane, pokryte zaś są gontami. W Kereszmero wyjechaliśmy o godzinie czternastej, teraz mieliśmy już góry spadające więcej w stronę południową, toteż pociąg szedł trochę raźniej po czem można było wnioskować, że ma maszyna lżejszą pracę niedługo też jechaliśmy, a w oddali ukazało się miasto Delatyń. W Żelatynie nie staliśmy długo o tylko godzinę i wyruszyliśmy dalej, niebawem znaleźliśmy się w Kołomyi, tam też wysiedliśmy wagonów w których jechaliśmy cztery dni, tj. z Brot Bośni. Z Terbinje zaś do Kołomyi jechaliśmy sześć dni, tj. wsiedliśmy dnia 14 czerwca, wysiedliśmy zaś dwudziestego o godz. drugiej.

C. D.N...
„Bieszczadzkie Pompeje" pokryte „lawą" bujnej karpackiej roślinności.
Awatar użytkownika
Festung
SPEC
SPEC
Posty: 1522
Rejestracja: 8 lis 2012, o 18:35
Województwo: Wybierz
Lokalizacja: Sátoraljaújhely
Has thanked: 66 times
Been thanked: 42 times

Re: Pamietnik znaleziony w starym meblu.

Post autor: Festung »

Daj szybko resztę :)
These users thanked the author Festung for the post:
wowy2
Rating: 5.56%
Gdybym był cukierkiem jaki miałbym smak?
Byłbym twardym cukierkiem, innych opcji brak!
Dlaczego twardym skąd wybór taki?
One się wszystkim dają we znaki.
Stara szakala bajka.....
Awatar użytkownika
yukon
Administrator
Administrator
Posty: 10895
Rejestracja: 9 wrz 2012, o 22:46
Województwo: Wybierz
Lokalizacja: Wolna Republika Bieszczad.
Kontakt:

Re: Pamietnik znaleziony w starym meblu.

Post autor: yukon »

E no powoli,mialem dac druga czesc za kilka dni ale ze jest taka ciekawa to daje teraz :-D
Makiwki tam jednak niema festung ;)

Pamiętnik znaleziony w starym meblu cz.2


Ciąg dalszy pamiętnika Jana Lenia z Rogów koło Krosna, żołnierza armii austrackiej z czasów I wojny swiatowej.

W Kołomyi przenocowaliśmy, spaliśmy jeden na drugim na gołej podłodze, podłodze jednak sen miałem bardzo dobry, rano gdy wstałem deszcz lał jak z cebra, ale cóż było robić musiałem słuchać, ubrałem się też bez szemrania, w duchu jednak przeklinając całą wojnę.
Około godziny jedenastej dowiedziałem się, że za godzinę opuścimy Kołomyję, jednakże czekaliśmy na rozkaz odejścia jeszcze dwie godziny, tj do godziny trzynastej.
Przez Kołomyję maszerowaliśmy tak jak zwykle maszerują kompanie marszowe, ze śpiewem, gdy jednak wyszliśmy za miasto i maszerowaliśmy 1 godzinę wesołość uleciała z szeregów, gdy przy tem dowiedzieliśmy się w wtem kierunku w którem farszujemy rozgrywają się największe boje, posmutnieli prawie wszyscy moi koledzy.
Marsz, który odbywaliśmy był dość męczący, składało się na to dużo przyczyn, a to: najważniejszą przyczyną było to, że byliśmy wszyscy pomęczeni sześciodniową jazdą na pociągu, następnie to, że był dzień dość ciepły, a nawet do marszu aż za gorący. Po dwugodzinnym marszu dano znak trąbką, że zatrzymamy się na dziesięć minut, jakoż niebawem padła komenda stój, w kozły broń i rozejść się, zapowiedział jednak nasz komendant, aby się nikt nie oddalał daleko gdyż za dziesięć minut pomaszerujemy dalej, dziesięć minut czas to bardzo krótki, korzystał też z niego każdy, jeden napełniał menażkę, drugi poprawiał plecak, trzeci wreszcie najlepiej zrobił bo położył się koło drogi, w cieniu drzew i spoczywał, za przykładem tego ostatniego poszło najwięcej moich kolegów, ja sam położyłem się i całe dziesięć minut przeleżałem, ale dziesięć minut spoczynku prędko przechodziło zmęczonemu żołnierzowi, nic też dziwnego, że mnie zdał się jedna minutką, dziwiłem się też bardzo gdy usłyszałem komendę wstawać! Nie było jednak czasu na rozmyślania bo zaraz padła druga komenda: baczność, itd., trzeba więc było słuchać chociaż nie z wielką przyjemnością komendy i maszerować dalej. W dniu tem maszerowaliśmy do godziny 19. O godzinie 19 zaprowadził na nasz dowódca na łąkę i tam stawiać kazał namioty, sam zaś udał się do pobliskiego domu na spoczynek, noc przespaliśmy spokojnie, rano zaś skoro tylko słońce zeszło wypiliśmy kawę, pozwijali namioty maszerowali dalej. Do Kossowa przyszliśmy na godzinę 12 dnia 21 czerwca , następnie dwa dni czekaliśmy w Kossowie na dalsze rozkazy.
W Kossowie czas schodził wśród rozmaitych wrażeń, bo z jednej strony była ciekawość jaka też ta ówczesna wojna, z drugiej strony obawa aby nie zostać kaleką, największą zaś przykrość sprawiała mi myśl, że tylu nas tutaj Polaków walczyć będzie i ginąć będzie za obcą sprawę. Nic tez dziwnego, ze dwa dni nerwowego oczekiwania zdawały mi się dwoma wiekami.
Dnia 25 go czerwca zostaliśmy rozdzieleni po kompaniach, ja dostałem się do kompani technicznej 45p.p. Dnia 26 spoczywaliśmy, ale spoczynek ten, nic nie był wart bo ciągle byliśmy pod ogniem nieprzyjacielskiej artylerii. 27 – go był bój na południowy wschód od Kossowa, dzień ten był dla mnie dniem chrztu bojowego. Przebieg bitwy był następujący: rano godz. 8-ej zaczęli się Rosjanie podsuwać pod nasze okopy, a podsuwanie to … jeszcze ich artyleria bijąc sznaprelami na nasze tyły, aby nie dopuścić do przybycia do nas rezerw, które pomimo że ogień nieprzyjacielskiej artylerii wyrządził im dość duże straty przyłączyły się do nas i już się zdawało, ze nieprzyjacielski atak zostanie odparty, gdy wtem nieprzyjacielowi przybyły nowe posiłki, a za chwilę ogień karabinowy wzmógł się jeszcze bardziej, nareszcie w tej samej prawie chwili wyłoniły się na calem prawie froncie pół dzikie postacie żołnierzy syberyjskich pułków i z głosem okrzykiem hurarara – zaczęły się posuwać do nas. Na okrzyk hura odpowiedzieliśmy szybszym ogniem co nawet trochę poskutkowało bo linia ich załamała się i już zdawało się, że cofną się poniósłszy dotkliwe straty, gdy wtem otrzymali znowu posiłki, co widząc nasz dowódca nakazał odwrót. Daleko jednak nie cofaliśmy się bo tylko dwa kilometry, po czem otrzymaliśmy znowu posiłki i po sformowaniu się w potoku uderzyliśmy na Rosjan, walka była dość ciężka ale ostatecznie zwyciężyliśmy i wygnaliśmy Rosjan na powrót do ich okopów. Gdy już zmusiliśmy Rosjan do cofnięcia się po nieudanem ataku na powrót do swoich okopów, nastąpiła kilkurodzinna przerwa w działaniach nieprzyjacielskich, była to jednak zbrojna cisza bo zwykle tak bywa, że po nieudanem jednem ataku, przygotowuje się drugi.
Podczas pauzy między pierwszym a drugim atakiem ja skorzystałem, bo zostałem wysłany przez dowódcę kompanii z meldunkiem do dowództwa pułku, teraz dopiero mogłem oglądać całą grozę wojny, chociaż nie brakowało jej i w okopach, tam jednak wystąpiła okazalej, bo ludzie nie byli zasłonieni niczem więcej jak tylko młodemi drzewami, które nie mogły nigdy służyć za zasłonę przed ogniem karabinowym i karabinów maszynowych, nie mówiąc już o ogniu artylerii, zaraz wiec po przybyciu nie więcej jak dwudziestu kroków od rowów strzeleckich spotkałem dwóch zabitych, jeden Rosjanin, drugi…, leżeli obok siebie już spokojni….., jeden został ugodzony kulą, a może kilkoma w piersi zwrócony był twarzą do mnie i zdawało się że błaga przedwiecznego, aby spuścił karę na tych, którzy byli sprawcami jego śmierci, drugi miał przestrzeloną głowę i to tak straszliwie, że czaszka cała prawie była rozbita, twarz także rozbita była w okropny sposób, toteż nie można było nawet poznać czy to jest młody czy stary, po ubraniu tylko można było poznać że jest Rosjaninem, kto zresztą wie czy nie był to Polak. Idąc dalej wzdłuż drogi prowadzącej do Kossowa miałem sposobność pierwszy raz zobaczyć prawdziwe pokłosie śmierci, obydwa rowy przydrożne zasłane były trupami, tak rosyjskimi jako też i austryjackimi, nie brakowało tam Polaków ponieważ tak w rosyjskiej jak i austryjackiej armii było ich dość, toteż przechodząc koło tych nieszczęśliwych postaci miotał mną gniew, żal i rozpacz, że my Polacy znajdujemy się w takiem położeniu, że sami siebie mordujemy. Nie było jednak czasu długo się namyślać i rozpaczać nad nieszczęśliwemi, toteż opatrzyłem jednego Rosjanina, który wzywał ratunku, gdyż miał obydwie nogi przestrzelone i krew go szybko opuszczała, tak że był bliski omdlenia, a tem samem śmierci, wyjąłem więc swój bandaż z kieszeni, przewiązałem nieszczęśliwemu żyły, więc krew się wstrzymała trochę, po czem podałem mu manierkę z wodą, co go tak pokrzepiło że zaraz usiadł i dziękował mi ogromnie mówiąc, że gdybym mu był nie pomógł byłby już nie żył.. Chciał nawet abym mu pomógł, to przyjdzie ze mną na miejsce pierwszego opatrunku, co jednak było niemożliwe bo gdyby się był tylko ruszył krew uszłaby z niego zupełnie, uspokoiłam go więc i obiecałem natychmiast przysłać po niego sanitariuszy. I szedłem tak dalej wśród jęku rannych i huku armat, które znowu zabrały swój głos, toteż trzeba się było spieszyć, gdyż ogień artyleryjski stawał się coraz gwałtowniejszy, po czem można było wnioskować, że niedługo będzie ponowiony atak piechoty.
Do komendy pułku doszedłem szczęśliwie, tutaj ruch panował także niezwykły, telefoniści budowali nowe linie, ordynansi pułkowi byli w pełni napięcia, sam pułkownik Klinger był ogromnie zdenerwowany i każdego kogo tylko zobaczył wałęsającego się darmo odsyłał zaraz do okopów, nie bawiłem więc i ja tam długo ale zaraz po załatwieniu się wyruszyłem z powrotem do swojego oddziału, huk artylerii teraz wzrósł jeszcze bardziej i stał się prawie jednostajnym grzmotem, od czasu do czasu tylko można było rozróżnić od ogólnego huku eksplodujący tuż nad głową szrapnel, albo rozrywający się czasem o kilka kroków ode mnie granat. Do swego oddziału jednak nie doszedłem bo już w połowie drogi usłyszałem grzechot karabinów maszynowych, a niebawem zobaczyłem wyłaniające się z lasu postacie, byli to ludzie mojego oddziału, cofali się w zupełnem nieładzie, poczekałem wiec na nich i dowiedziałem się, ze linia pierwsza została prawie zupełnie przez Rosjan zabrana i że Rosjan jest duża siła. Pułk nasz został rozbity w tej bitwie doszczętnie, więc też oporu nie stawialiśmy nigdzie, kierunek naszego odwrotu był na Kossów. Do Kossowa dotarły tylko resztki, jednak i tym resztkom nie dano długo spoczywać bo tylko dwie godziny, poczem wysłano nas do obrony mostu przed Kossowem, długo tam jednakże nie zostaliśmy, bo przyszedł rozkaz cofania się dalej. W Kossowie panował ruch nadzwyczajny, szczególnie artyleria tutaj bardzo pracowała bo drogi były w opłakanem stanie wiec armaty z wielkim trudem tylko można było wyciągnąć do góry, która się wznosiła tuż nad Kossowem.
Było to dnia 29 czerwca 1916. Po wycofaniu się z Kossowa zajęliśmy stanowisko przed miasteczkiem Pistyniem, jednakże niedługo, bo tylko na dwie godziny, poczem cofaliśmy się przez Pistyń w kierunku gór położonych na północ od Pistynia .
Maszerowaliśmy gwałtownie bo Rosjanie siedzieli nam ciągle na karku, toteż po dwugodzinnym marszu byliśmy już na nowych pozycjach tj. na górach położonych na północ od Pistynia, jeść chciało się szalenie jadł też każdy co tylko mu pozostało dotychczas jeszcze z żelaznej porcji, a kto nie miał już i tego przeklinał jak tylko umiał wszystkich prowiantowców, kucharzy a nawet po cichu i oficerów przeklinano czem jednak nie zasycił się nikt toteż zgłodniała wiara brała co się dało, nie darowując nawet ziemniakom, które chociaż malutkie jeszcze jak groszek, jednak zasyciły głód niejednego żołnierza, któremu w domu kotlety nie smakowały.
Góry, które obsadziliśmy nietrzymaliśmy jednak długo, bo tylko przez jedną noc, ,poczem po krótkiej walce musieliśmy ich opuścić, w bitwie tej zostało czterech zabitych, a pięciu rannych z samego naszego oddziału, który liczył trzydzieści sześć ludzi, ponieśliśmy więc dotkliwe straty, a przy tem straciliśmy połączenie z dowództwem pułku. Cofaliśmy się dalej już tylko pod dowództwem podchorążego, który sam nie wiedział gdzie się znajduje i w którem kierunku ma się udać aby znaleźć pułk, prowadził nas więc sam nie wiedząc dokąd przez lasy i pola przeważnie gdyż jak mówił na drodze maszerować jest niebezpieczno.
Po ośmiogodzinnem cofaniu się dotarliśmy nareszcie do jakiejś wioski, w której poczęstowała nas jakaś kobieta plackiem kukurydzianem i wodą z suchych jabłek wygotowaną, po takiem posiłku poszliśmy dalej przez góry i lasy posuwając się w kierunku Żelatyna i tam dowiedzieliśmy się, że pułk nasz obsadził góry na południowy zachód od Jabłonnej. Znaleźliśmy pułk dnia trzeciego lipca. Z trzeciego na czwartego w nocy dotarliśmy do stanowisk, które nam przeznaczono, ruch tutaj panował nadzwyczajny, ponieważ Rosjanie podsuwali się coraz bliżej i grozili w każdej chwili napadem, dlatego też całą noc każdy pracował starając się jak najwięcej zakopać w ziemię.
Dnia czwartego lipca zaczęli Rosjanie atakować nasze stanowiska i już zdawało się że będziemy zmuszeni ustąpić gdy w tem otrzymaliśmy niespodziewaną pomoc, bo oto widzimy jak do drugiego pułku strzelców górskich, który zajmował pozycję na lewo od nas dołącza cały baon tj. 1000 ludzi i jak rażeni uderzają na nieprzyjaciela, jak nieprzyjaciel pod naporem większych sił ustępuje cofając się w kotlinę otoczoną z dwóch stron górami.
Co myślisz wróci ich stamtąd chociaż połowa. – mówi do mnie mój kolega. Zdaje się, ze nie. Odpowiadam. Dalszą nad tem dyskusję przerywa nam rozkaz: „……” musieliśmy wiec zebra ostatki sił i podbiec parę kroków naprzód, zostaliśmy jednak przywitalni nie bardzo gościnnie, bo kluskami, które gdy ktoś był bardzo głodny i zjadł tak się nią zasycił, że więcej już jeść nie potrzebował.
Atak nam się nie udał, bo musieliśmy się cofnąć zostawiając kilkudziesięciu zabitych i jeszcze więcej ranionych. Z trudem wstrzymaliśmy napierającego nieprzyjaciela widzieliśmy jednak że długo ta pozycja nie da się już utrzymać.
Drugi pułk strzelców górskich poszedł za nieprzyjacielem wbijając się klinem w jego stanowiska. Nieprzyjaciel Jednak nie był ciemię bity w tych sprawach więc środkiem ustępował zabezpieczając tymczasem dobrze skrzydła nareszcie przeszedł do kontrataku uderzając ze skrzydeł. Za chwilę 2 pułk strzelców górskich był całkiem zniesiony, z lasu wyłoniły się jego resztki uciekając w popłochu. Teraz i my musieliśmy się cofać pospiesznie aby nie zostać złapanym w pułapkę. Cofaliśmy się z biegiem Prutu i po kilkurazowem przez niego przejściu dostaliśmy się nareszcie na …… już stanowisko leżące po lewej jego stronie. Delatyń dostał się w ręce nieprzyjaciela, nasze stanowisko było po lewej jego stronie. Za Prutem odetchnęliśmy nieco bo mieliśmy spokój chociaż od tych gwałtownych marszów, które nas przez cały tydzień gnębiły , czekała jednak na nas i tutaj praca bo w nocy musieliśmy umacniać pozycje. Robiło się to w ten sposób: Kolo godziny czwartej po południu maszerowała część ludzi z naszego oddziału po szpule kolczastego drutu, który przeznaczony był do umacniania okopów, drut ten trzeba było nieść ze składu na miejsce przeznaczenia trzy kilometry, nie było to daleko gdyby nie to, że jedna szpula drutu ważyła trzydzieści, czterdzieści i więcej kg, a oprócz tego trzeba było nieść jeszcze na sobie cały swój majątek i broń.
Jedna czwarta części oddziału miała zadanie dostarczyć drutu do okopów, a następnie rozciągnąć go za czem przymocować do gotowych już pali, nie było to wcale łatwo, bo niedość że każdy ledwo dychał tak był zmęczony kilkudniowemi marszami to jeszcze kazali nam nieść czterdzieści kilogramów grutu, przytem cały swój rynsztunek, wszystko to musiał nieść po błocie, potokach, a nawet w jednym miejscu trzeba było biec z tem drogim towarem ze czterdzieści kroków gdyż miejsce to obserwowane było przez nieprzyjaciela. Ja miałem partyją drucianą więc też zawsze musiałem robić tak przyjemne wycieczki
Złodziej jednak na to nie czekał, aż go żandarm złapie tylko zaraz się ulotnił nim żydek jeszcze się zorientował… był już daleko. Gdy zaś zaczepił kogoś innego ten się mu … tak, że nieborak nie wiedział co ma zrobić czy chwytać za towar i uciekać czy bez niego uchodzić bo broda była wtenczas wtenczas niebezpieczeństwie. Jechaliśmy poźniej na Brześć Litewski, Lidę, Wilno do stacji Sole (?). Od Hełmu (?) począwszy krajobraz sytaje się coraz dzikszy , mało gdzie spotyka się wsie i miasta, dość za to jest lasów i pustych pół,które nawet nie nic mnie nie interesowały więc położyłem się w wagonie i nieobudziłem się aż w Lidzie . Myślałem, że to dopiero dzień się zrobił, omyliłem się jednak bo godzina była już dziesiąta. W Lidzie dostaliśmy obiad, który choć nie był najlepszy , jednak smakował wyśmienicie; obiad ten składał się z zupy kartoflanej i kawałka mięsa. Zupa naparykowana była dobrze, dość masna, mięso także dobrze ugotowane i dość porz adne kawałki.Jednem słowem obiad – jak na …. W których już od dłuższego czasu byliśmy – wyśmienity. Po obiedzie, kto tego miał jeszcze mało mógł sobie ile chciał nabrać czarnej, niemieckiej niesłodzonej kawy. Był to pierwszy niemiecki obiad, który ja jadłem, a jedząc myślałem sobie: początek jest doobry ażeby tylko dalej tak było tj. by przynajmniej brzuch człowiek miał pełnyto byłoby pół biedy,. Niestety dalej było inaczej co miałem sposobność na sobie doświadczyć.
O godzinie 14 wyjechaliśmy z Lidy , krajobraz tutaj jest smutny, prawie ze ponury. Lasy i pola, pola i lasy gdzieniegdzie widać tylko parę chaup pod lasem, a koło nich niewielki obszar uprawnego pola na którem najwięcej widać było łubinu i tatarkę, miejscami zaś koniczynę, żyto i pszenicę. Przez Wilno przejechaliśmy o godzinie 8 wieczorem, miasto było nieoświetlone toteż nawet nie widziałem jak wygląda, później dopiero mogłem mu się przypatrzyć choć także tylko z wagonu. Z Wilna jechaliśmy już niedaleko , bo tylko do stacji Sale (?). W Sale wysiedliśmy i zanocowali koło stacji kolejowej w barakach, marne to było spanie. Baraki zbudowane z desek z podwójnymi pryczami na górze i na dole , słomy nie było ani garści, tylko trochę wiór, z nich roiło się od pcheł, pluskw i tym podobnych przyjaciół żołnierza, ale mimo wszystko spało się wyśmienicie po kilkudniowem pobycie w wagonie.
28 lipca t.j. na drugi dzień maszerowaliśmy ku linii bojowej, droga była uciążliwa toteż kolumna wydłużała się to znów kurczyła, słońce przygrzewało silnie, a do tego wiatr z piaskiem miótł w oczy , pod nogami miękko jak w sniegu (bo na drodze pisaek) tylko, że znacznie gorzej bo ciężej się w nim było poruszać. Jak w śniegu przebywaszy pisaki weszliśmy na drogę dylowana, którą zbudowali Niemcy, to znowu utonęliśmy w lasach sosnowych sosnowych pisaku aż nareszcie weszliśmy pod wieczór do niemieckiej wioski , gdzie zanocowaliśmy w stodołach pełnych słomy. Rano ruszyliśmy w dalszą podróż, teraz przewaznie już przez lasy i bagna i znowu wyszliśmy na uprawne pola na których rozległa się wieś Polany. Tutaj spoczęliśmy, a następnie maszerowaliśmy dalej do wsi Bybki, która liczyła pięć kilometrów od frontu; w nocy pułk poszedł do frontu a kompania techniczna została odkomenderowana do czasu, gdzie budowaliśmy baraki, a w nocy chodziliśmy do roboty w okopach, gdzie umacnialiśmy zasieki druciane.
Teraz zaczęło się zycie monotonne, czasem zrobili nam jednak Rosjanie niespodziankę posyłając kilka granatów, które robiły straszny huk w cichych litewskich lasach, a nam spać nie dały, razu jednego wypłatali nam nawet figla bo roztrzepali nam na kawałki barak, który dzień przedtem skończyliśmy stawiać, na szczęście w braku nikt jeszcze nie mieszkał.
Na tym froncie miałem sposobność przekonać się, że człowiek ma przeczucia zbliżającej się śmierci, bo żołnierz nazwiskiem J. Kulig, lat 27 jak tylko zaczęliśmy chodzić w nocy do roboty koło zasieków drucianych zawsze mówił, ze on z tego frontu żywy nie wróci, śmialiśmy się nieraz z niego, że jest tchórzem i o niczem więcej nie myśli tylko o tym, że go zabiją. W dzień śmierci zaszła pomiędzy mną a nim następująca rozmowa: no Józek (mówię do niego) dzisiaj to cię z pewnością zabiją, bo moskale dość często się odzywają, a dużo strachu miał nie będziesz, bo nie strzelają z tych grubych co robią w powietrzu warkot i jęk, tylko z tych malutkich co świszczą w powietrzu czasem zaś brzęczą jak osy, a taka co cię użre to tak cicho przyleci, że ją ani słychać nie będzie.
Miałem rację.
„Bieszczadzkie Pompeje" pokryte „lawą" bujnej karpackiej roślinności.
Awatar użytkownika
żołnierzwyklęty
Chorąży Sztabowy
Chorąży Sztabowy
Posty: 360
Rejestracja: 11 lis 2013, o 14:00
Województwo: Wybierz

Re: Pamietnik znaleziony w starym meblu.

Post autor: żołnierzwyklęty »

C.D. jest ?
Awatar użytkownika
yukon
Administrator
Administrator
Posty: 10895
Rejestracja: 9 wrz 2012, o 22:46
Województwo: Wybierz
Lokalizacja: Wolna Republika Bieszczad.
Kontakt:

Re: Pamietnik znaleziony w starym meblu.

Post autor: yukon »

Niestety narazie to wszystko,jest jeszcze tylko krotkie zakonczenie,moze wlasciciel pamietnika kiedys dopisze nastepne czesci.

Jan Leń miał szczęście, z tej wojny czyli I wojny światowej wrócił cało. Jakie były jego dalsze losy?
Z zachowanego w rodzinnych pamiątkach odręcznie spisanego życiorysu wiadomo , że w 1918 r. ponad miesiąc przebywał w niewoli we Włoszech a potem trafił do polskiego wojska. Służył we Włoszech, Francji, i w Polsce. Z wojska został zwolniony w 1921 roku jako plutonowy z 5 Kolumny Samochodowej w Sanoku.
Wrócił do rodzinnych Rogów. Ożenił się. Rok później podjął pracę jako ślusarz – monter w rafinerii nafty w Jedliczach. Do pracy przez wiele miesiecy chodził na piechotę, dopiero po wielu miesiacach kupił rower i nim dojeżdzał do pracy. We wrześniu 1939 roku nie dostał się do swojej mobilizacyjnej jednostki, po powrocie do domu pracował na gospodarstwie domowym. W 1944 roku pracował na robotach przymusowych na stacji kolejowej , gdzie złamał nogę co później doprowadziło do innych poważnych chorób, już nigdy do pełnego stanu zdrowia nie wrócił. Mimo to był bardzo nowoczesnym i postępowym gospodarzem, wyróżniajacym się nowoczesnymi metodami gospodarowania w swojej rodzinnej wsi.

http://podkarpackahistoria.manifo.com/p ... ym-meblu-2
„Bieszczadzkie Pompeje" pokryte „lawą" bujnej karpackiej roślinności.
wowy2
KAPRAL
KAPRAL
Posty: 32
Rejestracja: 16 paź 2014, o 19:04
Województwo: Lubelskie

Re: Pamietnik znaleziony w starym meblu.

Post autor: wowy2 »

taki pamiętnik to skarb, widać co Ci młodzi ludzie przechodzili w czasie wojny i jak to wyglądało z ich perspektywy
ODPOWIEDZ

Wróć do „I Wojna Światowa”