Pojedynki w II RP

Wszystkie wydarzenia pomiędzy I, a II Wojną Światową
ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Festung
SPEC
SPEC
Posty: 1522
Rejestracja: 8 lis 2012, o 18:35
Województwo: Wybierz
Lokalizacja: Sátoraljaújhely

Pojedynki w II RP

Post autor: Festung »

W pierwszej dekadzie dwudziestolecia międzywojennego na wokandy sądów często trafiały sprawy, które brały swój początek z obrony obrażonego honoru. Zjawisko to nasiliło się zwłaszcza pod koniec tego okresu.
W ostatnich miesiącach 1928 roku świat plotkarzy warszawskich ekscytował się dwoma towarzyskimi skandalami. Oto w krótkim odstępie czasu miastem wstrząsnęły dwa pojedynki; oba ze skutkiem śmiertelnym.
– Dość tej pojedynkomanii – wołali moralizatorzy, oskarżając zwłaszcza kręgi wojskowe o wybujałe poczucie honoru, który skłaniał mniej lub ciężko znieważonych do sięgania w jego obronie po pistolety lub szable. Owo poczucie honoru było zresztą uwarunkowane obyczajem wojskowym i towarzyskim kodeksem: za usiłowanie uniknięcia pojedynku groziło wykluczenie z grona oficerów, a i dla cywila obwołanie człowiekiem niehonorowym miało bardzo przykre konsekwencje.
Oba pojedynki łączyło miejsce zdarzenia: ujeżdżalnia 1. Pułku Szwoleżerów przy ul. Husarskiej, okrzyknięta przez prasę „Ujeżdżalnią śmierci” natychmiast po drugim zabójstwie z kodeksem Boziewicza – ową encyklopedią, biblią i wyrocznią dla pojedynkowiczów – w ręku. Oba też skończyły się sądowym procesem; inaczej być nie mogło – wszak na miejscu walki pozostał trup.
Pierwszy proces toczył się przed warszawskim Sądem Wojskowym 1 grudnia 1928 roku. Dotyczył pojedynku, który niewiele ponad miesiąc temu rozegrał się między płk. Henrykiem Budkowskim a por. Janem de Rossetem.
Podłoże zatargu było następujące: 28-letni Jan de Rosset służył swego czasu w Korpusie Ochrony Pogranicza, a później przeniósł się do 1. Pułku Ułanów Krechowieckich; stąd z kolei trafił do policji politycznej. Jeden z kolegów poinformował go wtedy, że pułkownik z tego pułku, Henryk Budkowski właśnie, był tym faktem oburzony. – Źle się dzieje u ułanów krechowieckich – oświadczył publicznie – skoro do jego pułku należą tacy, przeciw którym toczyło się kiedyś dochodzenie prokuratorskie, a później przenieśli się do policji politycznej. Osobnicy tego rodzaju plamią honor naszego pułku.
Rosset natychmiast zwrócił się do oficerskiego sądu honorowego, a ten orzekł, że konieczny jest pojedynek. Jeden z sekundantów porucznika – jak ustalono w toku procesu – „parł do pojedynku na pistolety, a nie na szable”; miało to potem poważne konsekwencje. Gdy stanęli naprzeciw siebie, pistolet pułkownika dwukrotnie odmówił posłuszeństwa. Natomiast strzał Rosseta okazał się śmiertelny.
Prokurator, zarzucając mu „nieustępliwość”, żądał kary w najwyższym wymiarze. Obrońca z kolei, powołując się na nieodparty przymus, który odczuwał oskarżony, broniąc swego honoru kwestionowanego przez przeciwnika – prosił o uniewinnienie. Sąd skazał go na rok twierdzy, a druga instancja wyrok ten zatwierdziła. Atmosfera była bowiem wybitnie niekorzystna dla Rosseta, który zabił wyższego rangą oficera o nieposzlakowanej opinii, tym gorsza, że nim sprawa trafiła do instancji wyższej – zdarzył się drugi, podobny wypadek.
W tej samej ujeżdżalni został 4 grudnia 1928 roku śmiertelnie ranny w wyniku pojedynku wicedyrektor Powszechnego Banku Kredytowego dr Aleksander Ostoja-
-Zawadzki, syn komendanta miasta w czasie wojny bolszewickiej, znanego generała. Trafiony w skroń, padł nieprzytomny i zmarł zanim dowieziono go na salę operacyjną Szpitala Ujazdowskiego. Zawadzki, jak pisała potem prasa, chyba przewidywał swą śmierć, bo noc poprzedzającą pojedynek spędził na konferencji ze swym adwokatem.
Sprawcą jego śmierci stał się – ówcześnie dziennikarz, później powieściopisarz – Stanisław Strumpf Wojtkiewicz. Obaj byli rezerwistami: on porucznikiem, a jego przeciwnik kapitanem i dlatego stanęli naprzeciw siebie w mundurach. Żona pisarza była kuzynką Zawadzkiego i jakieś przedmałżeńskie związki sprawiły, że ów – dowiedziawszy się o tym po jakimś czasie – poczuł się do spoliczkowania go i wyzwania na pojedynek. Sekundanci uzgodnili najłagodniejsze warunki, jakie przewidywał kodeks honorowy: dystans 35 kroków i nienagwintowane pistolety bez muszek. Przypadek sprawił, że Strumpf Wojtkiewicz – niemal nie celując, jak potem twierdził – trafił tak nieszczęśliwie.
Co to znaczy wytrawny myśliwy, a za takiego właśnie nie bez kozery uchodził.
Sąd Okręgowy skazał go za to na półtora roku twierdzy (kara ta uważana była za niehańbiącą), a wyrok ten zatwierdził Sąd Apelacyjny na początku 1930 roku. Po trzech miesiącach rozstrzygnięcie to – z powodu uchybień formalnych – uchylił Sąd Najwyższy; ostatecznie zabójca odsiedział miesiąc w twierdzy.
I de Rosset, i Strumpf Wojtkiewicz sądzeni byli w Warszawie, gdzie obowiązywał ciągle kodeks rosyjski z 1903 roku (zwany kodeksem Tagancewa). Pojedynku dotyczyły artykuły 481–488; był on uważany za występek i karany twierdzą od dwóch tygodni wzwyż. Sekundanci karze nie podlegali, chyba że warunki pojedynku z góry przewidywały, że w jego wyniku nastąpi śmierć (art. 483).
O pladze pojedynków mówiono już w pierwszych latach niepodległości i stanowczo domagano się od Sejmu uchwalenia specjalnej ustawy przeciwpojedynkowej. Inicjatywa legislacyjna w tym względzie księdza dr. Kazimierza Kotuli i grona posłów podobnie myślących z 7 grudnia 1921 roku przebrzmiała jednak bez echa.
W parę lat później, bo 19 marca 1924 roku, Klub Chrześcijańsko-Demokratyczny wystąpił w Sejmie z interpelacją skierowaną do ministra sprawiedliwości, pytając, jak faktycznie wygląda ten problem i czy zamierza się podjąć jakieś kroki przeciwko „epidemii pojedynkowej”. Wiceminister tego resortu odpowiedział Sejmowi pismem z 2 sierpnia tego samego roku, w którym stwierdzał, że po przeprowadzeniu stosownych analiz trudno mówić o „pladze”, skoro w ostatnich trzech latach na obszarze kraju doliczono się tylko 10 przypadków udowodnionych pojedynków, w których ranne zostały 3 osoby, natomiast żadna nie została zabita.
Obliczenia te ocenić trzeba jako niewątpliwie zbyt optymistyczne, ale przecież przypadki ciężkich ran były trudne do ukrycia. Z ówczesnej prasy też nie wynika, by był powód do alarmu, skoro odnotowywała ona tylko nieliczne przypadki pojedynków. Trudno przypuszczać, że wścibscy dziennikarze przepuszczali tak sensacyjne zdarzenia, którymi żyło „towarzystwo”.
Jako też i nie przepuszczały. We wrześniu 1921 roku „Czas” (nr 264) poinformował o zdarzeniu, w wyniku którego nastąpił pojedynek, ale bynajmniej nie pomiędzy bezpośrednio obrażonymi. Oto popularna „Gazeta Poranna” zwana „dwugroszówką” – brukowy organ narodowej demokracji – w swym niedzielnym wydaniu zamieściła artykuł wstępny będący, jak to oceniano, „brutalną napaścią w stosunku do rodziny Naczelnika Państwa”.
W godzinach popołudniowych tego samego dnia do redakcji zgłosili się dwaj posłowie z lewicowego „Wyzwolenia”: Julian Poniatowski i Kazimierz Bagiński. Zażądali widzenia z redaktorem Antonim Sadzewiczem (wsławił on się też sformułowaniem: „rząd nierządu”, za co wytoczono mu proces), a następnie weszli do gabinetu, zamknęli drzwi i wyciągnęli gazetę, pytając czy jest autorem owego artykułu. Gdy potwierdził, jeden oświadczył, że uważa go za szuję, a drugi czynnie znieważył, tzn. spoliczkował. Potem obaj opuścili redakcję i dopiero wówczas redaktor posłał za nimi woźnych, by ich zatrzymali. Posłowie zagrozili, że będą strzelać i całe zajście skończyło się na komisariacie, gdzie spisano protokół.
W jakiś czas później „Czas” (nr 287) powrócił do tego incydentu, jako że miał on nieoczekiwany dalszy ciąg. Oto „Rzeczpospolita” potępiła zajście w redakcji „Gazety Porannej”, czym z kolei poczuł się obrażony poseł Julian Poniatowski. Wyzwał on autora – redaktora Stanisława Strzelskiego na pojedynek, raniąc dwoma cięciami szabli w bok, w wyniku czego został on uznany za niezdolnego do dalszej walki. Obaj przeciwnicy zgodnie stwierdzili, że ich spór został załatwiony w sposób honorowy i podali sobie ręce.
W następnych latach gazety nie notowały podobnych incydentów, z czego może wynikać, że informacja wiceministra sprawiedliwości przedłożona Sejmowi nie była raczej zaniżona. Dopiero na początku 1924 roku „Kurier Polski” (nr 6) doniósł o dwóch pojedynkach.
Powodem pierwszego była scysja, jaka wynikła na posiedzeniu magistratu m.st. Warszawy w dniu 1 października podczas dyskusji na temat opery. Gdy jej dyrektor Emil Młynarski mówił o płacach jej pracowników i o wznowieniu przedstawień – dość obcesowo przerwał mu poseł Konrad Ilski słowami: „Pan nie masz nic do mówienia w tej sprawie!” Gdy mimo to dyrektor ciągnął dalej, Ilski zwrócił się do intendenta, by ów usunął mówcę z sali.
W następstwie tego Młynarski posłał mu sekundantów i obaj panowie spotkali się gdzieś w okolicach Warszawy (pewnie w Lasku Bielańskim, tradycyjnym miejscu takich porachunków). Wymieniono bezskuteczne strzały z pistoletów i przeciwnicy pogodzili się przez podanie rąk.
Podobny przebieg i epilog miał pojedynek między posłem Władysławem Rabskim a b. wojewodą poleskim, Stanisławem Downarowiczem. Rabski, cięty publicysta, ostro zaatakował na łamach „Kuriera Warszawskiego” Downarowicza „za tchórzowskie zachowanie się podczas napadu sowbandytów na pociąg pod Lunińcem”, za co ów zażądał satysfakcji honorowej.
Dodatkowego smaczku sprawie dodawał fakt, że prokurator Kazimierz Rudnicki jako arbiter wyraził opinię, że przepis kodeksu Boziewicza orzekający, iż ostra nawet krytyka osób urzędowych nie może być powodem pojedynku – w tej akurat sprawie nie ma zastosowania. Pośrednio więc doprowadził do tego, że pojedynek stał się koniecznością. I w jednym, i w drugim przypadku owe starcia zbrojne uszły płazem i żaden z uczestników nie stanął przed sądem.
Nie miał też sądowego epilogu – przynajmniej nie widać go w ówczesnej prasie – dziennikarsko-poselski pojedynek, o którym pisał PPS-owski „Naprzód” (1924, nr 88); partia ta z zasady była przeciwna rozwiązywaniu honorowych sporów bronią palną lub sieczną. Bezkrwawa wymiana strzałów nastąpiła pod miastem w sobotę 12 kwietnia 1924 roku między sprawozdawcą parlamentarnym „Expressu” i „Kuriera Czerwonego” oraz krakowskiego „Kuriera Ilustrowanego” – wiceprezesem syndykatu dziennikarzy warszawskich – Władysławem Bazylewskim a posłem endeckim Wierczakiem. Po pojedynku przeciwnicy podali sobie ręce, uznając incydent za zamknięty.
8 marca 1924 roku w lesie wawerskim pojedynkował się płk Zygmunt Dzwonkowski z red. Adolfem Nowaczyńskim. Powodem był artykuł zamieszczony tydzień wcześniej w „Myśli Narodowej”, w którym ów znany z ciętego pióra i złośliwych epitetów dramatopisarz i kalamburzysta zaczepił „hauptmanna von Dzwonkowskiego”, że się ongiś wysługiwał Niemcom.
Minimum zadań sekundantów, których Dzwonkowski wysłał do redaktora, było zamieszczenie odwołania w tym samym miejscu czasopisma. Ten zajął postawę nieprzejednaną: jako publicysta – oświadczył – mam swój honor, który mi nie pozwala na zamieszczanie jakichkolwiek sprostowań. Wybrano pistolety gładkie, bez muszek. Dwukrotnie padły strzały panu Bogu w okno i obaj zwaśnieni podali sobie ręce.
Wszystko to było zgodne z kodeksem Boziewicza, stało jednak w kolizji z obowiązującym kodeksem karnym. Ponieważ prasa podała szczegóły starcia – wymiar sprawiedliwości musiał iść swoim trybem. Prokuratura sporządziła akty oskarżenia i Nowaczyński, który odpowiadał przed sądem cywilnym, skazany został na dwa tygodnie twierdzy. Dzwonkowski zaś, po blisko siedmiu miesiącach od owego bezkrwawego zdarzenia, stanął przed Okręgowym Sądem Wojskowym.
– Uchybiłbym swej godności oficerskiej, gdybym postąpił inaczej – odpowiedział, gdy przewodniczący składu, płk Armiński zapytał go, czy uważał starcie z bronią za konieczne. – Czekałaby mnie dyskwalifikacja honorowa przez oficerski sąd honorowy i wydalenie z korpusu oficerskiego – dodał, gdy mec. dr Stanisław Szurlej, który go bronił, zapytał o konsekwencje, które mu groziły, w przypadku gdyby „sprawa nie została przeprowadzona w tym kierunku, jak to miało miejsce”.
– Pojedynek jest nierzadko zbrodnią, czasem głupstwem, ale czasem koniecznością – zaczął mec. Szurlej swoją świetną mowę obrończą, której „Rzeczpospolita” (nr 270) nie pożałowała miejsca i wydrukowała ją prawie w całości. „Droga sądowa – powiedział m.in. – nie zawsze jest właściwa”. Nie powinien się zgodzić żaden oficer – stwierdził stanowczo – by honor jego wyciągano na targ, by roztrząsano przed forum publicznym lub kwestionowano jego honorowość, co miałoby miejsce w pewnych wypadkach przy kierowaniu sprawy na drogę sądową. Częstokroć nie można dopuścić myśli o jakimś tłumaczeniu się, opowiadaniu, kołowaniu”. W konkluzji domagał się uwolnienia.
Widocznie dobrze przekonał sąd, bo ten – jak podał „Kurier Warszawski” (nr 276 wyd. wiecz.) – przyjął „przymus nieodporny ze względu na specyficzne poczucie honoru w armii” i uniewinnił oskarżonego. Prokurator odwołał się i zyskał tylko tyle, że druga instancja, biorąc pod uwagę nienaganną służbę i doskonałą opinię, skazała pułkownika na niecałe dwa miesiące później na 3 dni aresztu.
Dodać warto, że pierwsza instancja – by uniewinnić Dzwonkowskiego – dokonała istnego łamańca prawnego, bo ów „przymus nieodporny” wzięła wprost z austriackiej ustawy karnej (§ 2 lit. g). Konieczność jednak pojedynku uznawali sami wojskowi i to najbardziej miarodajni, podkreślając wszakże konieczność kary. O wadze, jaką przywiązywano do tego problemu, świadczy najlepiej fakt, że gdy w 1928 roku zaczęto wydawać „Wojskowy Przegląd Prawniczy”, periodyk ów zainaugurował sam szef Departamentu Sprawiedliwości w Ministerstwie Spraw Wojskowych i naczelny prokurator wojskowy w jednej osobie – gen. bryg. dr Józef Daniec artykułem pt. „Karalność pojedynku w obowiązującym ustawodawstwie karnym”.
„W wysokim poczuciu swego honoru – czytamy w tej publikacji będącej alfą i omegą dla sądów wojskowych i kadry – oficer znajduje zazwyczaj tylko wyjście w przekroczeniu obowiązującej ustawy karno-sądowej i w pójściu po linii tradycji i zwyczajów honorowych swego stanu, w konsekwencji jednak spotkać się musi z represją sądowo-karną, której uniknąć nie może”.
„Jednym słowem ustawa zakazuje – czytamy dalej, by rzecz sobie wbić do głowy – ale oficer będzie się pojedynkował wiedząc jednak, że go spotka za to kara, o ile się władza sądowo-wojskowa o tym pojedynku dowie. Zdając sobie z tego sprawę, oficer podda się lojalnie wyrokowi sądu, orzekającego w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej, złożonego z jego kolegów po broni i mundurze i przyjmie lojalnie wyrok, bez pieniaczenia się do instancji wyższych sądowych”. Czyż można było tu mieć jakieś wątpliwości?
Olbrzymi rozgłos wywołał pojedynek na szable między 57-letnim generałem broni – ongiś zawodowym oficerem austriackiego sztabu generalnego – Stanisławem Szeptyckim a 28-
-letnim redaktorem „Głosu Prawdy” Wojciechem Stpiczyńskim, który odbył się 19 listopada 1924 roku.
W tym czasie – o czym informowała „Rzeczpospolita” z 14 maja 1924 roku (nr 131 wyd. pro.) – prokuratura wytoczyła Stpiczyńskiemu aż jedenaście procesów karnych za zniesławiające napaści na łamach swego czasopisma na członków rządu. Z upodobaniem posługiwał się bowiem wobec nich takimi epitetami, jak „kauzyperda” (w stosunku do ministra spraw wewnętrznych Władysława Kiernika), „kundel”, „arcyswołocz”, „buc” itp.
W jednej ze swych publikacji odsądzał od czci i wiary gen. Szeptyckiego, nazywając go „chamem” za polecenie aresztowania jednego z wyższych oficerów za noszenie cywilnego ubrania. Stpiczyński skazany został łącznie na 3 miesiące więzienia; odwoływał się do wszystkich możliwych instancji, a gdy to nie pomogło – wystąpił do prezydenta o ułaskawienie.
To było później, ale wówczas rozeźlony Szeptycki postanowił wziąć obronę swego honoru we własne ręce i posłał do redaktora zastępców, czyli sekundantów: generała Zagórskiego i pułkownika Andersa. Jako obrażony miał prawo wyboru broni: zażądał szabel, co ślepego na jedno oko Stpiczyńskiego stawiało w dużo gorszej sytuacji niż gdyby wybrał pistolety. Mieli się bić „aż do zupełnej utraty zdolności do walki przez jednego z przeciwników”.
Obaj panowie, nadzy do pasa, walczyli aż czterdzieści minut według wszelkich reguł sztuki pod okiem superarbitra – samego prezesa Warszawskiego Klubu Szermierczego płk. Franciszka Arciszewskiego w sali klubu na pl. Saskim. Obaj rębacze mieli trafienia, aż wreszcie walka został przerwana, gdy Stpiczyński otrzymał cięcie w okolicę prawego oka, które zalało się krwią. Po walce przeciwnicy uścisnęli sobie ręce.
Sprawa stała się zbyt głośna, by obyło się bez prawnych konsekwencji, zwłaszcza gdy Polska Agencja Telegraficzna rozesłała do dzienników komunikat o pojedynku. Stpiczyński jako cywil został na polecenie ówczesnego ministra sprawiedliwości, Antoniego Żychlińskiego, postawiony przed sądem. „Pojedynki – wołał z emfazą w ostatnim słowie – niezależnie od stosunku do nich kodeksów karnych, są bronią w walce o podniesienie na wysoki poziom poczucia hunoru i moralności w społeczeństwie”. „Pan prokurator mówił – zakończył dość długą apologię załatwiania spraw honorowych szablą – iż największym dobrem człowieka jest życie. Według szkoły, w której ja zostałem wychowany, najwyższym dobrem jest honor!” Mimo to Sąd Okręgowy skazał go na 2 tygodnie twierdzy, a Sąd Apelacyjny – jak poinformował „Kurier Warszawski” 23 grudnia 1925 roku (nr 357 wyd. por.) – wyrok ten zatwierdził.
Składowi sądzącemu Wojskowego Sądu Okręgowego, który rozpatrywał sprawę gen. Szeptyckiego, przewodniczył wspomniany już gen. bryg. Józef Daniec, który parę lat wcześniej – jeszcze jako pułkownik – sądził wielu wojskowych defraudantów z tzw. sierpniówki i wykazywał się wobec nich ogromną surowością. W sprawach honoru był bardziej wyrozumiały i uniewinnił oficera, który zastrzelił swego szwagra, gdy ów spoliczkował go w knajpie, o czym szerzej będzie mowa w następnym odcinku. Nic więc dziwnego, że i teraz znalazł wyjście. Przyjęto – choć prawo takiej możliwości nie dawało, o czym pisał po paru latach sam Daniec na łamach „Wojskowego Przeglądu Prawniczego” – że Szeptycki działał w stanie wyższej konieczności i dlatego zwolniono go od kary.
Prokurator, oczywiście, odwołał się; interweniowało też Ministerstwo Spraw Wojskowych. Sprawa w końcu kwietnia 1926 roku trafiła aż na wokandę Wojskowego Sądu Najwyższego. „Bardzo dziękuję za udzielenie mi głosu – oświadczył generał przed jego obliczem – ale nie mam nic do powiedzenia”. Ponieważ art. 481 k.k., z którego był oskarżony, przewidywał, że w przypadkach mniejszej wagi wymiar kary pozostawia się uznaniu sądu – skazany został na tydzień aresztu domowego.
W następnych latach pojedynki nie były już tak częste. Prasa odnotowywała rocznie nie więcej niż jedną – dwie „bijatyki z Boziewiczem w ręku”, jak niektórzy określali igraszki ze śmiercią pod okiem sekundantów.
I tak: 18 kwietnia 1925 roku student UW Z. Cieszkowski pojedynkował się w lesie wilanowskim ze swym kolegą z Politechniki – J. Sommerem, który go obraził. Najpierw w użyciu były pistolety, ale że obaj chybili – w ruch poszły szable i jeden został ciężko ranny w rękę. Proces odbył się przed Sądem Okręgowym w lutym następnego roku i, jak poinformował „Kurier Warszawski” (nr 55 wyd. por.), obaj skazani zostali na miesiąc twierdzy.
Ta sama gazeta poinformowała w połowie lipca 1926 roku, że Najwyższy Sąd Wojskowy zmienił wówczas uniewinniający wyrok Wojskowego Sądu Okręgowego na 3 miesiące twierdzy wobec pojedynkujących się dwóch wojskowych: porucznika 3. Pułku Ułanów, który został oskarżony przez majora. Major nie tylko obraził swego kolegę, który go w następstwie tego wyzwał na pojedynek – ale jeszcze go ranił. Sekundanci też zostali oskarżeni, ale I instancja ich uwolniła od kary.
Gazeta tego nie podała, ale rzecz dotyczyła pewnie b. zaboru pruskiego, bo tam na zasadzie § 203 ustawy karnej pociągano zastępców honorowych do kary, albo austriackiego (§ 164 ustawy). Najwyższa instancja obu pojedynkującym się wymierzała karę 3 miesięcy twierdzy, a sekundanci trafili do niej na dwa tygodnie każdy.
Również w „Kurierze Warszawskim” (1927, nr 62 wyd. por.) znaleźć można doniesienie o pojedynku, jaki rozegrał się 24 kwietnia 1926 roku między sławnym dowódcą 1. Pułku Szwoleżerów płk. Bolesławem Wieniawą-Długoszowskim a redaktorem „Gazety Warszawskiej i Porannej” – Wacławem Drozdowskim. Pojedynek odbył się w ujeżdżalni 1. Pułku Szwoleżerów, a przeciwnicy walczyli na ciężkie szable kawaleryjskie. Redaktor został dwa razy raniony w rękę, a pułkownik – raz; lekarze nie uznali tych ran za ciężkie uszkodzenie ciała. Po odbytym pojedynku strony się nie pogodziły.
Pułkownik poczuł się dotknięty artykułem, który ukazał się w gazecie Drozdowskiego; uznał go – jak oświadczył przed Wojskowym Sądem Okręgowym 4 marca 1927 roku jeden z sekundantów, płk Antoni Szyling – „za ciężką zniewagę” i nie widział innej możliwości, tylko się bić. W ostatnim słowie oskarżony podkreślił, że nie poczuwa się do winy i że w przyszłości w ten sam sposób będzie reagował na podobne zniewagi. Mimo braku skruchy sąd skazał ozdobę stołecznych salonów tylko na 5 dni aresztu, zawieszając tę karę na przeciąg 2 lat. O skazaniu Drozdowskiego nic nie wiadomo.
Najbardziej nonsensowny był pojedynek porucznika rezerwy Mieczysława Szamaka z urzędnikiem firmy „Pepege” o nazwisku Kohn. Boziewicz miałby niewątpliwie poważne wątpliwości, czy miał on tzw. zdolność honorową do pojedynku, nawet jeśli duża matura, jeśli ją miał, dawała mu w tym względzie jakieś fory. Ale urzędnik w każdym bądź razie za honor walki z oficerem zapłacił śmiercią.
Sprawa ta – o zabójstwo w pojedynku – toczyła się, jak poinformował „Kurier Warszawski” 29 września 1927 roku, przed Izbą Karną Sądu Okręgowego w Grudziądzu i Szamak został skazany na 2 lata twierdzy, a jego sekundant – Łakiński – na pół roku twierdzy. Porucznik dostał najwyższy wymiar kary, bo kodeks niemiecki obowiązujący w Wielkopolsce traktował pojedynek jako występek zagrożony karą od jednego dnia twierdzy, która była karą niehańbiącą.
Gdy dyskutowano nad projektem nowego prawa karnego, wyrażana była opinia, żeby pojedynek zagrożony był karą hańbiącą, tzn. więzieniem. „Przepis uznający spowodowanie śmierci w pojedynku za zwykłe zabójstwo stanie się martwą literą, przysparzającą jedynie sądowi trudności w wyszukiwaniu możności obejścia tych przepisów” – twierdził Mieczysław Wóycicki na łamach „Głosu Sądownictwa” w 1930 roku, pytając dramatycznie: „Czyż znajdzie się taki sędzia, który studenta-korporanta, oskarżonego o zabójstwo swego przeciwnika na mecie pojedynkowej uzna za zwykłego zabójcę i skaże go za ten czyn na ciężkie więzienie? A czy Sąd Wojskowy, posiłkujący się przy przestępstwach zwykłych normami ogólnego kodeksu karnego, będzie mógł stanąć na tym stanowisku? Czy nie stworzy to nowej trudności przy ujednostajnieniu prawodawstwa – nad tym chyba Komisja Kodyfikacyjna się nie zastanawiała”.
„Nie specjalnie surowymi rygorami – twierdził autor na koniec – zwalczać trzeba pojedynek, nie identyfikowaniem jego skutków z przestępstwami zabójstwa czy uszkodzenia ciała. Jedynym remedium będzie praca nad wyszkoleniem społeczeństwa i opracowanie nowego zreformowanego kodeksu honorowego, który by dał możność każdej jednostce obrażonej na honorze poszukiwania sobie należnej satysfakcji bez uciekania się do pojedynków”.
Mimo takich głosów w rozdziale XXXV zatytułowanym „Przestępstwa przeciwko życiu i ciału” kodeksu karnego z 1932 roku znalazł się art. 238 w brzmieniu: „§ 1. Kto w pojedynku zabija człowieka albo zadaje mu uszkodzenie ciała, podlega karze więzienia do lat 5 lub aresztu. § 2. Sekundantów sąd może uwolnić od kary”.
Zapis ten, a także walka z pojedynkiem jako środkiem obrony honoru podjęta przez niektóre organizacje – sprawiły, że ów relikt przeszłości w drugiej dekadzie międzywojnia w ogóle nie dawał znać o sobie. Przynajmniej nie było sądowych procesów, bo jeśli gdzieś obrażeni panowie stanęli „na mecie” – to bez większego rozgłosu, a i trupów nie było.

Stanisław Milewski (Warszawa)
Gdybym był cukierkiem jaki miałbym smak?
Byłbym twardym cukierkiem, innych opcji brak!
Dlaczego twardym skąd wybór taki?
One się wszystkim dają we znaki.
Stara szakala bajka.....
Awatar użytkownika
szamanka
Kapitan
Kapitan
Posty: 760
Rejestracja: 6 lut 2014, o 15:03
Województwo: Wybierz
Lokalizacja: miasto paprykarzem osławione

Re: Pojedynki w II RP

Post autor: szamanka »

:spoko: :spoko: :spoko: Artykuł prima sort :brawo: :brawo:
Gdzieś, kiedyś czytałam że ostatni pojedynek wg kodeksu honorowego Boziewicza odbył się w 1946 r. w Anglii. Wtedy to rotmistrz Podhorecki z brygady spadochronowej, wyzwany przez ppłk. Zuba-Zdanowicza, poważnie zranił przeciwnika szablą. :pojedynek: A poszło o zarzut dezercji z AK do NSZ. :sad:

Szkoda, pojedynki znalazły się w lamusie historii. Podobnie zresztą jak pojęcie honoru.
▶ ▲▲ reach out and touch Faith
Awatar użytkownika
Wędrus
Administrator
Administrator
Posty: 2741
Rejestracja: 10 wrz 2012, o 20:59
Województwo: Wybierz
Lokalizacja: Galicja

Re: Pojedynki w II RP

Post autor: Wędrus »

Ech..... gdyby pojedynki nadal się odbywały to pewnie mniej cwaniaczków byłoby na forach int. i na drogach :pojedynek:
"Prawdziwy Polak nie kradnie, tylko zdobywa w walce, konfiskuje albo rekwiruje"
Awatar użytkownika
Festung
SPEC
SPEC
Posty: 1522
Rejestracja: 8 lis 2012, o 18:35
Województwo: Wybierz
Lokalizacja: Sátoraljaújhely

Re: Pojedynki w II RP

Post autor: Festung »

szamanka pisze::spoko: :spoko: :spoko: Artykuł prima sort :brawo: :brawo:
Gdzieś, kiedyś czytałam że ostatni pojedynek wg kodeksu honorowego Boziewicza odbył się w 1946 r. w Anglii. Wtedy to rotmistrz Podhorecki z brygady spadochronowej, wyzwany przez ppłk. Zuba-Zdanowicza, poważnie zranił przeciwnika szablą. :pojedynek: A poszło o zarzut dezercji z AK do NSZ. :sad:

Szkoda, pojedynki znalazły się w lamusie historii. Podobnie zresztą jak pojęcie honoru.
Czytając ten artykuł , skojarzyłem go z pojedynkiem przez Ciebie cytowanym. :spoko:
Wędrus pisze:Ech..... gdyby pojedynki nadal się odbywały to pewnie mniej cwaniaczków byłoby na forach int. i na drogach :pojedynek:
Oj prawda,prawda :pojedynek:
Gdybym był cukierkiem jaki miałbym smak?
Byłbym twardym cukierkiem, innych opcji brak!
Dlaczego twardym skąd wybór taki?
One się wszystkim dają we znaki.
Stara szakala bajka.....
ODPOWIEDZ

Wróć do „Okres międzywojenny”